Haruj całe życie, będziesz biedny
Tak sobie pomyślałem, że „Komuś” może… „TO”… Pomoże…
Haruj całe życie, będziesz biedny… Gazeta Wyborcza… Aleksandra Lipczak
To nie nadgodziny decydują o dobrobycie. Mniej pracy się opłaca
Przez pięć lat mieszkałam w portowej dzielnicy Barcelony – Barcelonecie. Kiedyś dzielnica rybaków, dziś przyciąga turystów i słynie z najlepszej paelli w mieście. Moje okna wychodziły na restaurację prowadzoną przez dwa pokolenia imigrantów z Saragossy. Do knajpki goście, w tym wielu obcokrajowców zwabionych recenzjami na TripAdvisorze i Lonely Planet, ustawiali się w kolejce.
W weekendy niewtajemniczonych spotykała jednak często niemiła niespodzianka. W sobotę po obiedzie restauracja zamykała swoje podwoje, by otworzyć je dopiero w poniedziałek wieczorem. Pozostawała zamknięta, kiedy w okolicy kręciło się najwięcej potencjalnych gości.
Właściciele nie wydawali się tym przejmować. Sobotnie popołudnia spędzali z dziećmi i wnukami na ulicy przed domem. W niedziele lubili wyjeżdżać na całodniowe wycieczki.
Lenie? Carlos Slim, telekomunikacyjny magnat z Meksyku, by się z tym nie zgodził. Tego lata oświadczył: powinniśmy pracować trzy dni w tygodniu.
– 40-godzinny tydzień pracy to przeżytek z innej epoki, kiedy byliśmy biedniejsi i żyliśmy krócej – przekonywał. – Pracując krócej, mielibyśmy więcej czasu na relaks, jakość życia i bardziej wydajnych, zdrowszych pracowników .
Gdyby te słowa wypowiedział Noam Chomsky, okrzyknięto by je lewicową ekstrawagancją. Padły jednak z ust jednego z najbogatszych ludzi na świecie.
Wróżba Keynesa
W 1928 roku ekonomista John Maynard Keynes stanął przed studentami uniwersytetu w Cambridge i wygłosił wykład o tym, jak wyobraża sobie przyszłość kapitalizmu. Jak pisze jego biograf Robert Skidelsky, chciał ich ostrzec przed komunistyczną utopią, uwieść wizją, do której – mimo oczywistych trudności (Wielki Kryzys był tuż-tuż) – miał doprowadzić kapitalizm.
W wykładzie, który ukazał się drukiem w 1930 roku pod tytułem „Możliwości ekonomiczne dla naszych wnuków”, przekonywał: „W ciągu 100 lat produktywność wzrośnie na tyle dzięki rozwojowi technologii, że nie będziemy potrzebowali pracować więcej niż 15 godzin w tygodniu”. W rezultacie, pierwszy raz w historii, człowiek stanie oko w oko z fundamentalnym pytaniem: „jaki użytek zrobić z wolności uwolnionej od ekonomicznych trosk, czym wypełnić wolny czas (), aby żyć dobrze i mądrze?”.
Wnuki, o których mówił Keynes, to my. Jednak choć wzrost PKB przewidział z zaskakującą precyzją – od jego czasów wzrósł on w krajach rozwiniętych mniej więcej pięciokrotnie to średnia liczba godzin pracy zmniejszyła się w ciągu wieku nieznacznie.
Krytycy zarzucali Keynesowi, że pomylił się w odczytywaniu ludzkiej natury. Nie przewidział, że pieniądze służą nie tylko zaspokajaniu potrzeb, ale też pragnień, do których rozbuchania przyczynił się kapitalizm. Inni wskazywali, że winny jest niesprawiedliwy podział dóbr: pracujemy tyle samo, bo owoce wypracowanej przez ostatnie stulecie wydajności trafiły do nielicznych ze społecznego szczytu.
„Cięcia” w życiu
Jakiekolwiek byłoby wyjaśnienie, statystyki pokazują , że pracujemy dużo, a czas pracy, zamiast się zmniejszać, w niektórych krajach ma tendencję wzrostową. W Polsce, jak wynika z „Badania budżetu czasu ludności w 2013 roku” przeprowadzonego przez GUS, jeszcze dekadę temu praca zajmowała średnio 7 godzin i 7 minut na dobę, gdy teraz to 7 godzin i 38 minut. Dużo, jeśli wziąć pod uwagę, że w średnią wliczają się nie tylko pełnoetatowcy. „Tniemy” z życia towarzyskiego. Dekadę temu regularnie umawiało się ze znajomymi 64 proc. z nas, dziś 52 proc. Mamy też mniej czasu na naukę, pracę w organizacjach i pomoc innym.
Trudno się dziwić, skoro jesteśmy jednym z najbardziej zapracowanych – przynajmniej jeśli chodzi o liczbę godzin – narodów Europy. Harujemy, według danych OECD z 2013 r., przez 1918 godzin rocznie, podczas gdy Norwegowie poświęcają na pracę 1408, Niemcy 1388, a Holendrzy zaledwie 1380 godzin. Francuzi, choć w 1998 roku wprowadzili 35-godzinny tydzień pracy, storpedowali go pod presją przedsiębiorców dodatkowymi przepisami o dopuszczalnych nadgodzinach.
O tym, że liczba przepracowanych godzin nie decyduje o sukcesie gospodarczym, przekonuje przykład liderów rankingu: Meksykanie tyrają 2237 godzin rocznie, Grecy – 2037, a Rosjanie – 1980.
Jak mówił „The Economist” historyk ekonomii z Uniwersytetu w Zurychu Hans-Joachim Voth, „W XIX wieku można było powiedzieć, jak ktoś jest biedny, na podstawie tego, ile pracował”. Dziś jest na odwrót – choć nie do końca Badania American Time Use Survey z 2013 roku pokazały, że jeszcze pół wieku temu Amerykanin po college’u miał więcej nie tylko pieniędzy, ale także wolnego czasu niż jego rodak po szkole średniej. Dziś pracuje o dwie godziny dziennie dłużej.
W Polsce długi czas pracy dotyczy dwóch biegunów. Według badań firmy Work Service z 2013 roku najwięcej pracują zarabiający poniżej 3 tysięcy i ci z dochodami powyżej 7,5 tysiąca. Pierwsi chcą załatać dziury w domowym budżecie, drudzy harują, „bo tak trzeba”.
Nowi „ludzie honoru”
Z pracą zarobkową, traktowaną przez Keynesa jak zło konieczne, stało się bowiem coś dziwnego. Jeszcze pod koniec XIX wieku amerykańscy bogacze opisywani przez socjologa i ekonomistę Thorsteina Veblena w „Teorii klasy próżniaczej” zajmowali się głównie „ostentacyjnym próżnowaniem”, by pokazać swój status . Dziś to praca stała się veblenowską „oznaką honoru”. Zamiast ostentacyjnie próżnować, ostentacyjnie pracujemy. Socjolog z Oksfordu Jonathan Gershuny udowodnił, że współcześni Brytyjczycy, choć w rzeczywistości pracują nieco krócej niż ich przodkowie, czują się bardziej od nich zajęci. Długi czas pracy kojarzy się bowiem z uprzywilejowaną pozycją społeczną i prestiżem. Nadmiar wolnego czasu – „nicnierobienie” – jest kojarzony z nieudacznictwem i porażką.
Śmierć z przepracowania przestaje być elementem fikcji literackiej czy rzeczywistością chińskich fabryk. W 2013 roku w budynku londyńskiego oddziału banku Merrill Lynch znaleziono martwego stażystę, 23-letniego Mortiza Erhardta. Miał za sobą trzy dni pracy po 21 godzin na dobę. W grudniu zeszłego roku indonezyjska copywriterka agencji Young and Rubicam zatweetowała: „30 godzin pracy i wciąż mam siiiiiiiiłę”. Następnego dnia zmarła wskutek zatrzymania akcji serca. Firmy, które wyhodowały kulturę nadgodzin, teraz próbują uniknąć jej drastycznych konsekwencji. Bank Goldman Sachs zakazał niedawno młodszym analitykom pracować w soboty, a starszym stażem sugeruje, by nie pracowali więcej niż 70-75 godzin w tygodniu. Analitykom Merrill Lynch zalecono, by skorzystali z co najmniej czterech wolnych sobót lub niedziel w miesiącu.
Programista Ryan
Kiedy Ryan Carson, 37-letni programista i przedsiębiorca z USA, zakładał firmę w 2006 roku, postanowił: żadnego zarywania nocy ani pracy w weekendy. – W jednej z pierwszych prac po skończeniu college’u zostałem poproszony, by zostać kilka godzin dłużej. Parę godzin zmieniło się w dwie doby – mówi „Wyborczej” Ryan. – Byłem przerażony. Wiedziałem, że to dość typowe w start-upach w Dolinie Krzemowej, i nie chciałem, żeby tak wyglądało moje życie.
Dziś mówi, że parę godzin więcej przy komputerze nie przyniesie dodatkowego miliona dolarów, a inteligentni ludzie są w stanie zrobić w cztery dni to, co robią w pięć. No i start-up to nie fabryka, tu liczy się kreatywność i entuzjazm. Dlatego w Treehouse (teamtreehouse.com), edukacyjnej platformie internetowej oferującej kursy z zakresu tworzenia stron, aplikacji i rozwijania biznesu online, pracuje się od poniedziałku do czwartku przez osiem godzin dziennie. Firma zatrudnia 70 osób, a jej roczne przychody to 10 milionów dolarów.
– Po trzydniowym weekendzie ludzie wracają do pracy wypoczęci, pełni energii i podekscytowani – mówi Ryan.
Oprócz prowadzenia firmy Carson prowadzi bloga The Naive Optimist (ryancarson.com), występuje na konferencjach, wyczynowo uprawia sporty. Ale przede wszystkim ma czas dla żony i dwóch synów. Jak mu się to udaje? Nie chodzi tylko o mniej pracy, ale także innowacje na innych polach. W Treehouse nie ma menedżerów, każdy pracownik sam odpowiada za własny plan dnia i wyniki. Dzięki temu, jak twierdzi Ryan, oszczędzają czas na minimalnej liczbie zebrań i motywują ludzi do indywidualnego sukcesu. Zrezygnowali też z maili, które, jak pokazują statystyki, pożerają najwięcej czasu. Komunikują się przez zaprojektowaną przez siebie platformę.
Mniej pracy – mniej strat
Małe, nowoczesne firmy coraz częściej pozwalają sobie na eksperymenty z elastycznym czasem pracy, które wcale nie oznaczają zakamuflowanych nadgodzin. W 37signals, firmie tworzącej oprogramowanie założonej przez Jasona Frieda, skraca się pracę w zależności od pór roku. Od maja do października pracuje się w niej cztery dni w tygodniu. „Kiedy jest mniej czasu na pracę, mniej się go traci” – przekonuje Fried.
Skrócenie dnia pracy zadziałało też w fabryce Toyoty w Göteborgu. W 2002 roku dniówkę skrócono tu na próbę do sześciu godzin przy zachowaniu tej samej pensji. „Mieliśmy nadzieję, że krótszy dzień pracy zmniejszy liczbę zwolnień lekarskich” – mówił szef fabryki Martin Banck „Spieglowi”. W ciągu paru lat liczba zwolnień zmalała o połowę, ale wydajność nie spadła. Stało się tak dzięki krótszym przerwom w pracy i ich mniejszej liczbie, przez co zmalała ilość czasu traconego na wdrażanie się na nowo do pracy.
Korzyści z kreatywnego manewrowania czasem pracy może być więcej. Pokazał to projekt, który w 2008 roku zrealizował stan Utah w USA.
Środek kryzysu, gospodarka leci na łeb na szyję, długi stanu rosną. Zamiast zwalniać, republikański gubernator Jon Huntsman decyduje się na nietypowy krok: na prawie trzy lata zamyka większość (900) publicznych biur i instytucji w piątki, a od poniedziałku do czwartku dla 18 z 25 tys. pracowników sektora publicznego wprowadza 10-godzinny dzień pracy.
Na początku pracownicy protestują, rodzice małych dzieci narzekają na problemy ze zorganizowaniem 10-godzinnej opieki. Są też skargi na zamknięte biura ze strony petentów, którzy jednak szybko zaczynają doceniać, że instytucje w pozostałe dni są otwarte dłużej. Po paru miesiącach także ośmiu na dziesięciu pracowników biur ocenia nowy system pozytywnie: oszczędzają na transporcie w piątki, a w pozostałe dni unikają korków ze względu na niestandardowe godziny pracy. Dwie trzecie uznaje, że są bardziej produktywni. Dzięki trzydniowemu weekendowi mają więcej czasu dla rodziny i by angażować się społecznie.
Jest też jeszcze jeden, nieplanowany, efekt – dodatkowy dzień wolny zmniejsza emisję gazów cieplarnianych o 14 proc. Nieużywanie biur, budynków publicznych i samochodów w piątki to oszczędność miliona dolarów rocznie.
Pradziadowie mieli luz
Harówka – taka jak ta w XIX-wiecznych fabrykach Manchesteru czy Łodzi – w dziejach ludzkości była zaledwie epizodem. Pisze o tym amerykańska socjolożka Juliet B. Schor w swojej książce „The Overworked American” („Przepracowany Amerykanin”, 1993).
„Wyobrażamy sobie pełne znoju życie średniowiecznych wieśniaków, pracujących ciężko od świtu do zmierzchu. Mamy przed oczami obraz rzemieślnika w zimnym, wilgotnym warsztacie, budzącego się przed świtem i pracującego przy świetle świecy do późnej nocy”. Nic bardziej mylnego. Przed erą kapitalizmu tempo życia było powolne, a praca niespieszna. Owszem, latem mogła trwać i kilkanaście godzin dziennie, ale były w tym długie przerwy na posiłki i odpoczynek. „Nasi przodkowie mogli nie być zamożni, ale mieli w bród wolnego czasu. Kapitalizm podniósł ich dochody, ale zabrał im też czas” – pisze Schor.
To właśnie ona wskazuje dziś, że skrócenie godzin pracy i rozdzielenie jej pomiędzy większą liczbę ludzi może być skutecznym narzędziem walki z kryzysem.
Niemiecki eksperyment
Na największą skalę spróbowały tego Niemcy, wprowadzając w początkach kryzysu system Kurzarbeit – pracy na niepełny etat, czyli tymczasowej redukcji godzin pracy, by uniknąć zwolnień w trudnych okresach. Zamiast zwalniać jedną piątą pracowników, firmy wprowadzały więc np. cztery dni pracy dla wszystkich, a urząd pracy pokrywał ok. 60 proc. utraconych wskutek redukcji etatu dochodów. W latach 2008-09, kiedy w systemie Kurzarbeit pracowało 1,4 mln Niemców, pozwoliło to uratować 200 tys. stanowisk pracy. Z systemu dopłat dla pracowników za skrócone ze względów ekonomicznych etaty korzysta dziś 22 proc. niemieckich przedsiębiorstw.
W Niemczech debata nad skróceniem tygodnia pracy ożywa zresztą co pewien czas z dużą siłą. Na początku tego roku nowa minister do spraw rodziny Manuela Schwesig (SPD) zaproponowała 32-godzinny tydzień pracy z pełnym wynagrodzeniem dla rodziców małych dzieci (wywołując zresztą polityczną burzę i gwałtowny sprzeciw koalicjantów z CDU). Wcześniej list w sprawie skrócenia tygodnia pracy wszystkim w ramach walki z bezrobociem podpisała setka profesorów, lewicowych polityków i związkowców.
Ale podobne inicjatywy nie wychodzą tylko od lewicy. W 2011 r. Volkswagen zakazał przełożonym wysyłania maili do podwładnych po godzinach pracy. Taką samą decyzję podjęły też Puma, BMW, Deutsche Telekom i ministerstwo pracy RFN, na którego czele stoi Ursula von der Leyen. Wprowadzając politykę „minimum ingerencji w czas wolny”, argumentowała, że chce chronić pracowników przed niepotrzebnym stresem wynikającym z ciągłej gotowości.
Pracując na luzie po dwa-trzy dni w tygodniu, ludzie zaspokoją wszystkie swoje potrzeby – tak przewidywał w latach 20. John Maynard Keynes
Jak to się robi w Holandii
Najciekawiej jest jednak w Holandii, gdzie pracuje najmniej obywateli spośród wszystkich uprzemysłowionych państw na świecie.
Początek to walka z bezrobociem w latach 80. i 90. Holandia zaczęła wówczas oferować nowym pracownikom sektora publicznego „kontrakty na 80 proc.” – cztery dni w tygodniu. „Dzielenie się pracą” szybko stało się normą w służbie zdrowia i edukacji. Dziś na niepełny etat pracują też inżynierowie, bankierzy, chirurdzy – w sumie 75 proc. kobiet i 23 proc. mężczyzn.
Wśród nich Iwona Monteiro-Woźniakowska, 33-letnia architektka z Amsterdamu.
– Pracuję trzy dni w tygodniu, bo mam 10-miesięczną córkę, ale wcześniej pracowałam cztery dni – mówi. – Kiedyś pracowałam na pełnym etacie, ale trudno było mi robić coś poza pracą. Zmieniając biuro, postanowiłam mieć więcej czasu dla siebie. Nie było z tym problemu, bo pracodawcy są elastyczni. Połowa mojego biura pracuje na 80 proc., w tym dwóch ojców małych dzieci.
„New York Times” opisywał życie 37-letniego Remca Vermaire’a, ambitnego prawnika zajmującego się bankowością, który w piątki opiekuje się dwójką dzieci. „Papadag” – dzień taty – to dziś część holenderskiego słownika i coraz powszechniejszy zwyczaj wśród ojców. „Klienci wiedzą, że w piątki mam wolne, ale to nie problem – mówił Remco „NYT”. – Wielu z nich ma swój papadag w inny dzień”.
Holenderskie prawo gwarantuje ochronę przed dyskryminacją pracownikom pracującym krócej niż 40 godzin tygodniowo, która obejmuje m.in. prawo do awansu. Skrócenia czasu pracy może żądać każdy pracownik – z dziećmi lub nie – a pracodawca może powiedzieć „nie” tylko wtedy, jeśli udowodni, że istnieją ku temu ważne powody.
W efekcie Holandia ma jeden z najniższych poziomów bezrobocia w Unii (6,9 proc. pod koniec 2013 r.) i wiele wskazuje na to, że to właśnie skrócenie czasu pracy w tym pomogło. Fakt, mogą sobie na to pozwolić, są bogatym krajem, płacą wysokie podatki. Tyle że równie zamożni Amerykanie czy Brytyjczycy należą do najbardziej zaharowanych narodów na zachodniej półkuli.
A może wystarczy 21 godzin?
21 godzin w tygodniu – dokładnie tyle pracowałby Brytyjczyk, jeśliby aktualną pracę „do wzięcia” rozdzielić równo między wszystkich mieszkańców Wielkiej Brytanii w wieku produkcyjnym. „21 godzin” – tak nazwała więc swój raport fundacja New Economics Foundation (nef) z Londynu, think tank, który postuluje skrócenie tygodnia pracy właśnie do 21 godzin.
„Musimy powoli, ale konsekwentnie zmierzać w stronę krótszego tygodnia pracy dla wszystkich – piszą autorzy raportu. – Pomoże to rozwiązać wiele problemów: przepracowania, bezrobocia, przesadnej konsumpcji, wysokiej emisji gazów cieplarnianych, niskiego poziomu dobrostanu, nierówności i chronicznego brak czasu. Brytyjczycy, zwolnijcie” – apelują.
Po co? Choćby z powodu instynktu samozachowawczego. Jeden z najbardziej znanych lekarzy w Wielkiej Brytanii John Ashton, przewodniczący UK Faculty of Public Health, wezwał ostatnio rodaków do pracowania krócej. Bo zła dystrybucja pracy (jedni pracują za mało, drudzy za dużo) w przypadku setek tysięcy ludzi skutkuje nadciśnieniem, chorobami układu krążenia, depresją, chronicznymi infekcjami, cukrzycą.
Poza tym z przepracowania można też zgłupieć. „American Journal of Epidemiology” opublikował wyniki pięcioletnich badań, z których wynikało, że ludzie pracujący powyżej 55 godzin tygodniowo – w porównaniu z tymi, którzy nie pracowali więcej niż 40 – mieli uboższe słownictwo i gorszą logikę myślenia.
Skrócenie czasu pracy może też pomóc ratować środowisko. Raport waszyngtońskiego Centre for Economic and Policy Research z 2013 r. przekonuje, że globalny zwrot ku krótszym godzinom pracy mógłby ograniczyć emisję gazów cieplarnianych w stopniu wystarczającym do powstrzymania kolejnej fali ocieplenia. I nie chodzi tu tylko o zamykanie fabryk wcześniej. Gospodarstwa domowe, których członkowie pracują krócej, zostawiają mniejszy „ślad ekologiczny”: mają mniej pieniędzy, więc nie wydają ich na energochłonne dobra, częściej chodzą, zamiast jeździć autem, i gotują, zamiast żywić się w fast foodach.
Dorobić się czy podzielić?
Idea brzmi zachęcająco, ale z perspektywy Polski, „kraju na dorobku”, kraju ludzi tyrających, by spłacić kredyty i pchać gospodarkę do przodu – utopijnie.
– Nie o to chodzi, by pozbawić dochodów tych, którzy i tak z trudem wiążą koniec z końcem – przekonuje jednak Anna Coote, jedna z autorek raportu „21 godzin”. – Dlaczego pracujemy tak dużo? Między innymi dlatego, że owoce tej pracy trafiają do nielicznych. Równocześnie z kampanią na rzecz skrócenia czasu pracy zajmujemy się więc problemem niskich wynagrodzeń.
Z tej perspektywy skrócenie czasu pracy to bowiem tylko sposób na cywilizacyjne zmiany. Niższe PKB? Jeśli nawet, to co? – odpowiadają ich zwolennicy. Zamiast mówić, że zmiany są niemożliwe z powodu za niskich pensji, zastanówmy się raczej, jak uporać się z nierównościami – na przykład przez wprowadzenie podatku od bogactwa i dochodu gwarantowanego, czyli przysługującej każdemu, niezależnie od okoliczności, kwoty pieniędzy.
Mniejsza produkcja? Świetnie. Może w końcu przestaniemy maniakalnie wytwarzać i konsumować masę rzeczy, co prowadzi planetę na skraj destrukcji.
Czas po naszej stronie
Ale jak to zrobić? Sama redukcja czasu pracy problemu nie rozwiąże. Korea Południowa w 2004 r. skróciła tydzień pracy z 44 do 40 godzin, licząc na wzrost jakości życia pracowników. Cóż z tego, skoro pracodawcy tak naciskali na intensywność pracy i tak niechętnie przyznawali urlopy, że przysporzyli tylko podwładnym dodatkowego stresu.
Problematyczne są też rozwiązania, które koncentrują się głównie na korzyściach pracodawców i pod hasłem „elastyczności” skrywają niższe pensje i pogorszenie warunków pracy. Tak było z wprowadzonym w zeszłym roku w Polsce elastycznym czasem pracy, zgodnie z którym pracodawca ma prawo ograniczać czas pracy w przypadku braku zleceń lub wydłużać go powyżej ośmiu godzin dziennie, gdy sytuacja się poprawi – byle godzinne rozliczenie zgadzało się w skali rocznej. W przeciwieństwie do niemieckiego Kurzarbeit, gwarantującego socjalną osłonę, w momentach przestoju polscy pracownicy mogą liczyć jedynie na płacę minimalną.
Jeśli w parze ze skracaniem czasu nie idzie innowacja, problemem są też koszty. Doświadczyła tego Kiruna, 18-tysięczne miasteczko na północy Szwecji, które długo przed Göteborgiem próbowało wprowadzać w życie 6-godzinny dzień pracy. Po 16 latach eksperyment został przerwany, a głównym powodem były wysokie koszty pracownicze związane z pracą na dwie zmiany.
Jak więc to zrobić? Juliet Schor w antologii tekstów „Time on Our Side” (Czas po naszej stronie) przekonuje, że zmianę najlepiej zacząć od pracowników dopiero wchodzących na rynek pracy (jak w Holandii) albo tych kończących aktywność zawodową, co złagodziłoby też szok związany z przejściem na emeryturę. Schor proponuje też, by zamiast podwyżek wynagrodzenia wynikających ze wzrostu produktywności oferować pracownikom bonusy w postaci czasu. To zachęciłoby firmy do innowacyjności – by nie bazowały tylko na prostym kryterium czasu i niskich pensjach.
Odpocznie, kto umie żyć
Ale czy w ogóle mamy ochotę pracować mniej? Sam Keynes w „Możliwościach ekonomicznych dla naszych wnuków” pisał, że pracując 15 godzin w tygodniu, „człowiek po raz pierwszy stanie oko w oko z prawdziwym problemem: jak użyć wolności wolnej od ekonomicznych trosk, czym zająć wolny czas”. Nawiedzała go wizja, że ludzkość może zapaść na rodzaj uogólnionego załamania nerwowego, na wzór znudzonych żon przemysłowców, niezdo lnych do znalezienia inspirujących zajęć poza gotowaniem. I dodawał: „Dobry użytek z wolnego czasu będą umieli zrobić ci, którzy umieją kultywować sztukę życia. Nie będzie to jednak łatwe. Zbyt długo byliśmy uczeni, by się z czasem zmagać, a nie radować nim”.
Coś w tym jest. Słynny psychology społeczny Philip Zimbardo zapytał Amerykanów, co zrobiliby, gdyby mieli do dyspozycji ósmy dzień tygodnia.
– Wykorzystałbym go, by nadrobić zaległości w pracy – odparło wielu z nich.
Zbigniew Nora Piasecki…Bez komentarza…
Dodaj komentarz